Największy na świecie niekomercyjny serwis geocachingowy
GeoŚcieżki - skupiające wiele keszy
Ponad 1000 GeoŚcieżek w Polsce!
Pełne statystyki, GPXy, wszystko za darmo!
Powiadomienia mailem o nowych keszach i logach
Centrum Obsługi Geokeszera wybierane przez Społeczność
100% funkcjonalności dostępne bezpłatnie
Przyjazne zasady publikacji keszy

 Log entries "...swoim życiem się baw" - Klub "Maxim"    {{found}} 79x {{not_found}} 3x {{log_note}} 6x Photo 1x Gallery  

2740225 2018-04-13 23:30 recommendation Dombie (user activity1928) - Found it

Zbliżająca się kolejna wizyta służbowa w Gdańsku skłoniła mnie do tego, żeby wreszcie połączyć ten wyjazd z trochę większym keszowaniem niż jeden, czy dwa strzały. Pewnie gdybym znajdował się w jakiejś innej miejscowości, zdecydowałbym się na nocną łazęgę w towarzystwie własnych myśli, co ostatnio sprawia mi więcej przyjemności niż kiedykolwiek. Ale, że znajdowałem się w Trójmieście, własne myśli miały bardzo silnego konkurenta w osobie Lady Moon. Niewielu konkurentów zdołałoby pokonać własne myśli, ale Lady Moon nie miała z tym kłopotów:)A ponieważ - nakręcony nieoczekiwanymi wyimkowymi sukcesami w Gdańsku - zainteresowałem się również wyimkami z Gdyni (znanymi jako Zagadki Gdyńskie) i odniosłem pewne sukcesy wirtualnie przeczesując tutejsze ulice, to umówiliśmy się z Lady na łazęgę po Gdyni. Wyspowiadałem się jej z moich zagadkowych sukcesów i poprosiłem, żeby zarekomendowała kilka innych miejsc, które moglibyśmy odwiedzić przy okazji. I tak oto w piątek trzynastego zameldowałem się na Grabówku, gdzie zaczęliśmy naszą eskapadę!

Osiągnąłem już taki etap w ramach dzisiejszej wyprawy, kiedy powoli zaczynało mnie dopadać zmęczenie. Emocji i przeżyć było już tyle, że można by nimi obdzielić przynajmniej kilka keszowniczych eskapad. A ja nabierałem coraz większej ochoty na to, żeby sobie usiąść z Lady Moon i napić się wina, które czekało cierpliwie na swoją kolej w moim plecaczku. Prawdopodobnie, gdybyśmy przemieszczali się per pedes, dawno już byśmy sobie tego wina spróbowali, ale obszar, jaki obejmowała nasza wyprawa był dość rozległy i per pedes robilibyśmy go z tydzień, nie mówiąc o tym, że musielibyśmy się nauczyć chodzić po wodzie, bo wiele z podejmowanych dziś keszy znajduje się na wodach Zatoki Gdańskiej ;)

Kusiło mnie zatem, żeby już zmierzać do miejsca obozowania keszowozu Lady Moon, gdzie planowaliśmy rozpieczętować wspomniany napój. No ale Joanna przygotowała jeszcze finałową niespodziankę, o której jakoś nie chciała zbyt wiele mówić. Dobrze wiedziała, co robi. Gdyby powiedziała mi o nie wcześniej... prawdopodobnie przez cały czas nakręcałbym się myślą o niej i jakieś dwie, trzy godziny temu osiągnąłbym stan paniki połączonej z chęcią zwiewania gdzie pieprz rośnie. Powód był dość prosty. Znakomita większość keszy należących do Podziemnej Gdyni to miejsca, do których nigdy w życiu nie wlazłbym sam. Z moją nadzwyczajną sprawnością zapewne zaliczyłbym w nich jakąś spektakularną glebę, która spowodowałaby, że zostałbym tam na zawsze (a przynajmniej do czasu odwiedzin następnego keszera). Z drugiej strony, większość z tych miejsc - zwłaszcza nocną porą - wyzwalałaby we mnie tak silne działanie mojej pokręconej wyobraźni, że jeśli nie zwaliłbym się na łeb i szyję, to zszedłbym na jakiś zawał. Pamiętam, jak kiedyś (w środku dnia) dotarłem do pewnego kesza (zresztą również w Gdyni, choć wtedy kesz ten nie był jeszcze częścią ścieżki Joanny, a ja jeszcze jej wtedy nie znałem). Kierowało mną szaleńcze postanowienie, że wlezę tam i zdobędę go zupełnie sam pokazując sobie i światu na co mnie stać. Wdrapałem się po skarpie, stanąłem przed wejściem w ciemność i... nie byłem w stanie zrobić już ani jednego kroku do przodu...

Kłopot w tym jednak, że do większości miejsc, do których nigdy nie wejdę sam, wchodzę bez problemów, kiedy jestem w towarzystwie. Moja wyobraźnia gdzieś się wtedy wyłącza, a ja sam często odkrywam, że te miejsca nie tylko nie są straszne, ale często są piękne, tajemnicze i pełne magii. Są jednak wyjątki. Z nieznanych mi do końca powodów (przynajmniej do dzisiaj) prawidłowość ta nie działa w urbeksach, które kiedyś pełniły rolę miejsc uciechy i rozpusty. Takie miejsca wywołują we mnie niezrozumiałą (przynajmniej do dziś) traumę i ani trochę nie pomaga mi obecność nawet stada innych ludzi. Dlatego, kiedy dowiedziałem się jaką to finałową niespodziankę przygotowała dla mnie Lady Moon oblał mnie zimny pot... Właściwie to powinienem się domyślić. Spodziewałem się, że niespodzianka to kolejny etap Podziemnej Gdyni, a kiedy przyglądałem się im wszystkim, to za każdym razem drżałem na myśl o konieczności wejścia w podziemia Maxima. Każda próba zastanowienia się jak ja to niby zrobię, powodowała przygnębienie i pewność, że prędzej o własnych siłach wdrapię się na szczyt Torpedowaffenplatz Hexengrund, niż zagłębię się w czeluści Maxima. Lady Moon zna mnie jednak zbyt dobrze, żeby w taki sposób spalić mi cały wieczór i mnie samego. Odczekała do ostatniej chwili z ujawnieniem miejsca, do którego zmierzamy. Właściwie to powiedziała mi o nim, gdy już dochodziliśmy do niego po pozostawieniu keszowozu na nieodległym parkingu. A kiedy już usłyszałem co mnie czeka miałem wrażenie, że wszędzie dookoła słyszę jakiś złowieszczy chichot...

Joanna to oczywiście zauważyła i mówi: - Spokojnie, najpierw pójdziemy sobie zdobyć orłowskie molo, a dopiero później tam...

I wtedy zrozumiałem, że jeśli najpierw pójdziemy na molo, to nigdy w życiu nie wlezę do Maxima. Mój strach zdąży dojrzeć i nie sparaliżuje mnie tak dokumentnie, że nic z tego nie będzie. Zmusiłem więc swoje zaciśnięte gardło, żeby wypowiedziało słowa, w które sam nie mogłem uwierzyć: - Jeśli mam tam wejść, to musimy tam pójść najpierw. Jak pójdziemy na molo, to będę cały czas myślał o tym miejscu i spalę się na amen. Idziemy tam od razu, a potem, przy molo, morze ukoi moje rozszalałe zmysły...

Joanna spojrzała na mnie ze zrozumieniem i stwierdziła, że też nie za bardzo lubi tam chodzić sama. Ale ja wiem, że ta jej niechęć to pestka w porównaniu z moim panicznym strachem przed takimi miejscami...

W każdym razie, poszliśmy tam. Po kilku minutach stałem przed ziejącym czarną pustką otworem okiennym i czułem jak zimny pot spływa mi za koszulę. A potem byłem w środku i choć Lady Moon była blisko, tuż obok, każdy kolejny krok w labiryncie pomieszczeń dawnego przybytku rozpusty i uciechy przybliżał mnie do szaleństwa. Coraz bardziej namacalnie czułem ciężar grozy sączącej się z każdego kąta tej rudery. W końcu dotarliśmy do słynnej sali z drzewem, gdzie zrozumiałem dlaczego tak bardzo źle odbieram takie miejsca. To było jak olśnienie! Uzmysłowiłem sobie, że miejsce, w którym przez tak wiele lat gromadziły się tak złe emocje: przemoc, snucie planów zniszczenia, upodlenia, a często odebrania życia innym, gwałt, najgorzej pojmowana rozpusta i miliony decybeli innych najbardziej pokręconych złych emocji, że takie miejsce do końca świata będzie przechowywać w sobie te emocje. Że wszystkie kąty i ściany są nimi bez reszty przesiąknięte i to właśnie one są przyczyną grozy przepełniającej to miejsce. Poczułem, że się duszę od gęstego powietrza przesyconego tymi emocjami i chciałem uciekać. Ale Lady Moon szepnęła mi: - Już prawie jesteś na miejscu. Dalej będzie już bardzo łatwo. Trzeba tylko pójść... - no nie powiem dokładnie gdzie, bo nie wolno, ale kiedy usłyszałem gdzie, to jeszcze bardziej chciałem uciekać :)

Mimo to poszedłem. Dotarłem do serca tego miejsca, tam gdzie Lady Moon schowała swój skarb. Znalazłem w sobie dość siły, żeby się wpisać w słynnym logbooku, żeby zabrać piękny certyfikat i żeby zostawić tu mobilniaka - tego cudownie promiennego mobilniaka poświęconego pięknej Gdyni. Może on zneutralizuje odrobinę grozę tego miejsca?

A potem mogłem już się wycofać. Czułem, jak każdy krok w drodze powrotnej zdejmuje ze mnie tonę złych emocji panoszących się wszędzie wokół. One wszystkie należą do tego miejsca i na szczęście muszą tu pozostać. Będą mamić i przerażać śmiałków, którzy przestępują te progi, ale zostaną tutaj.

Na zawsze.

Na szczęście...

Lady Moon - to był finał godny całej tej wyprawy!

Dziękuję!