Trzasnąłem go sprężyną w kant szczeki, a potem, kiedy już padał, w tył głowy. Złapałem go za gardło. Stawiał zacięty opór. Musiałem kopnąć go kolanem w twarz. Kolano zabolało mnie dotkliwie. Nie powiedział mi, czy zabolała go twarz.
Szczęka mu opadła i uderzyłem w nią. Huknąłem go tak, jakbym wbijał ostatni gwóźdź przy budowie pierwszej transkontynentalnej linii kolejowej.
Pomieszczenie nie nastrajało do spacerów.
Podłoga trzymała się na słowo honoru, toteż woleliśmy trzymać się ścian.
Ale cóż było robić. Wciąż nie mieliśmy najważniejszego.
Nie ma ciała, nie ma zbrodni. Każdy prokurator wam to powie.
Nagle Marlowe kucnął.
– Żyć albo nie żyć – burknął ni z gruszki, ni z pietruszki. – Teraz wiemy już prawie wszystko. Za mną, na pewno jeszcze tu jest!
Działaj sprawnie, ale i ostrożnie. Powodzenia.