Największy na świecie niekomercyjny serwis geocachingowy
GeoŚcieżki - skupiające wiele keszy
Ponad 1000 GeoŚcieżek w Polsce!
Pełne statystyki, GPXy, wszystko za darmo!
Powiadomienia mailem o nowych keszach i logach
Centrum Obsługi Geokeszera wybierane przez Społeczność
100% funkcjonalności dostępne bezpłatnie
Przyjazne zasady publikacji keszy
Musisz być zalogowany, by wpisywać się do logu i dokonywać operacji na skrzynce.
stats
Zobacz statystykę skrzynki
Dżuma - OP85DS
Właściciel: Charon7
Ta skrzynka należy do GeoŚcieżki!
Zaloguj się, by zobaczyć współrzędne.
Wysokość: -2 m n.p.m.
 Województwo: Polska > pomorskie
Typ skrzynki: Nietypowa
Wielkość: Normalna
Status: Gotowa do szukania
Data ukrycia: 12-10-2018
Data utworzenia: 16-10-2014
Data opublikowania: 31-10-2018
Ostatnio zmodyfikowano: 04-11-2020
11x znaleziona
0x nieznaleziona
0 komentarze
watchers 2 obserwatorów
149 odwiedzających
9 x oceniona
Oceniona jako: znakomita
8 x rekomendowana
Skrzynka rekomendowana przez: Abyduduije, areckis, eliksir, Hearty, LadyMoon, Miki., tuchlin, Włóczykij.
Musisz się zalogować,
aby zobaczyć współrzędne oraz
mapę lokalizacji skrzynki
Atrybuty skrzynki

Dostępna tylko łodzią  Skrzynka niebezpieczna  Weź coś do pisania  Umiejscowiona na łonie natury, lasy, góry itp  Potrzebne hasło do logu! 

Zapoznaj się z opisem atrybutów OC.
Opis PL

 

DŻUMA

 

 

Zaraza w Gdańsku w 1709 r. według ryciny Samuela Donneta

 

 

 

 
 
 

"Dżuma"… Cóż za złowrogie słowo. Do dzisiaj, o kimś, kogo nie uznaje się w towarzystwie, mawia się „zadżumiony”. Czytając o tej strasznej chorobie, przede wszystkim przychodzi na myśl „Dżuma” Camusa.

Myślimy o tej chorobie jak o czymś bardzo odległym i już nieco dla nas nierealnym. Tymczasem dla Gdańszczan było to jak najbardziej realne doświadczenie i dla bardzo wielu ostatnie doświadczenie ich życia… Życie ludzkie w przeszłości było niesłychanie nietrwałe. Było tak niepewną „inwestycją”, że dzieci – tak często umierające w niemowlęctwie – nie były nawet ujmowane w annałach rodzinnych. Szkoda było inkaustu i miejsca na stronicach kronik. Śmierć była wszechobecna. O ile jednak godzono się ze śmiercią wynikającą ze starości, choroby, czy wojny, o tyle śmierć w wyniku zarazy była czymś niezrozumiałym i nieprzewidywalnym. Była straszna. Była jak grom z nieba. Długo też wszelkie zarazy, jakie dotykały Stary Kontynent, traktowano w kategoriach „Gniewu Bożego”. Dżumę znano od dawna. Zwana była „czarną śmiercią”, „gorączką buboniczną”, „morem”, „czarnym powietrzem”, i bano jej się najbardziej ze wszystkich zaraz, jakie nawiedzały kontynent.

Ta straszliwa choroba przetaczała się przez Europę od VI wieku, powodując znaczne jej wyludnienie. Z tego czasu pozostało nam do dzisiaj powiedzenie „na zdrowie”, gdy ktoś kichnie, kroniki bowiem mówią, iż wiele osób umierało podczas kichnięcia (przy dżumie płucnej - łac. pestis pneumonica).

W latach 1347/48 – 1352 dżuma zabrała około 1/3 całej populacji europejskiej… Epidemie więc traktowano jako kataklizmy. W takich też kategoriach traktuje się do dzisiaj dżumę, jaka nawiedziła Gdańsk w roku 1709. W wyniku epidemii trwającej od lipca do listopada tego roku, zmarło w Mieście i na przedmieściach ponad 30 tysięcy osób. To duża liczba, zważywszy, iż Miasto liczyło nieco ponad 50 tysięcy mieszkańców, do tego mieszkańców przedmieść mogło być około 20 tysięcy, więc dżuma zabrała prawie połowę ludności Gdańska.

Z analiz ówczesnych zapisków wiadomo, że powstanie „morowego powietrza” powszechnie wiązano z bitwą pod Połtawą. Kiedy niepochowane trupy poległych zaczęły się rozkładać – powietrze zatrute zostało przez „trupi odór”. Do ostatniej chwili jednak wierzono, iż epidemii nie będzie. Zima tego roku trwała w Gdańsku nadzwyczaj długo, bo aż do maja. I powszechnie panowało przekonanie, że mrozy, które trwały od grudnia, skutecznie uniemożliwią rozprzestrzenienie się jakiegokolwiek zagrożenia. Bitwa pod Połtawą nie była przyczyną samą w sobie powstania epidemii. Już bowiem w 1708 roku zaraza pojawiła się w Płocku, Chełmnie, Toruniu, Grudziądzu i w Bydgoszczy. To cała tzw. Wielka Wojna Północna może być obarczana winą za rozprzestrzenienie się zarazy. Zarazy dla Gdańska nie były nowością, bowiem jako miasto portowe nawiedzany był przez nie mniej więcej co kilkanaście lat. Dżuma z 1709 roku jednak była dla mieszkańców zaskoczeniem. Od przeszło 50 lat nic takiego nie „spadło” na Miasto. Informacje o epidemiach przekazywane były jedynie przez starsze pokolenie i traktowano je jak mroczne legendy przeszłości. Tym większa panika wybuchła, kiedy nastąpiło zderzenie z realiami. Starano się wprowadzić opiekę lekarską, zabezpieczać przed szerzeniem się choroby, organizować życie miejskie w czasie grozy, zabroniono hodowli trzody w mieście a także nakazano zbieranie odpadów z ulic i usuwanie padliny.

Można powiedzieć, że zabrano się za stronę sanitarną miasta. Dla nas ówczesne metody zapobiegania i walki z zarazą mogą wydać się (i wydają) śmieszne, czasem wręcz budzą grozę. Ale w XVIII wieku metody te uchodziły za powszechne i… nowoczesne. Zalecano więc aby zażywać dużo ruchu na świeżym powietrzu, zalecano wręcz pracę fizyczną, do tego dobrze było okadzać się dymem – stąd na rycinach i przedstawieniach malarskich z tego okresu widzimy tyle postaci z fajkami w zębach. Zalecano również okadzanie domostw. Do tego używano siarki, smoły, jałowca, lub wysuszonego końskiego nawozu.

Ale nie gardzono także żywicą, czy saletrą. By „wzruszyć stojące powietrze” – stosowano także proch strzelniczy, więc w tym też czasie wiele domów straciło okna, drzwi czy dachy. Zajadano się czosnkiem, używano tzw. anielskiego korzenia, czyli Arcydzięgla Litworu (który dzisiaj także stosowany jest w lecznictwie jako „środek rozkurczający i aromatyczno-gorzki w zaburzeniach trawienia, a także jako łagodny środek moczopędny, napotny, wykrztuśny i uspokajający.)  Powszechnie też stosowano ocet tak do wdychania jak i do obmywań, oraz skórkę pomarańczy czy mirrę (Mirra - wonna żywica otrzymywana z balsamowca mirra Commiphora abyssinica), która dawniej służyła do balsamowania zwłok, jako pachnidło i kadzidło. 

Także tabaka miała popyt – aczkolwiek bano się kichać, pamiętając przekazy o zarazach z dawniejszych czasów.

 

 

Jeśli chodzi o żywienie – to zalecano dietę lekkostrawną – a więc drób i cielęcinę, gotowane ryby, i dużo owoców. Przestrzegano przed spożyciem mleka, nie zabraniając wszakże spożywania nabiału. Uważano, iż picie wódki zwiększa wchłanianie „złego powietrza”. Zalecano więc picie grzanego piwa, a do napojów radzono dodawać dużo soku z cytryny. Na obrzeżach Miasta zakładano szpitale dla zadżumionych. Cechy obejmowały systemem opieki swoich członków. Nierzadkie stały się też przypadki adopcji osieroconych niemowląt. Na redzie zastosowano 8-dniową kwarantannę dla statków przypływających do portu.

U chorych z rozpoznaniem dżumy – stosowano bolesną „kurację” – a mianowicie nacinanie wrzodów. Wiedziano iż ten rodzaj dżumy (pestis bubonica) wylęga się w organizmie w ciągu 2 do 7 dni od zakażenia. W tej bowiem postaci dżumy to pchły żerujące na zarażonych szczurach, a raczej ich ukąszenia, są przyczyną rozprzestrzeniania się tej straszliwej choroby. Jako że pchły nie żerują na koniach, te nie chorowały, ani też nie zapadali na dżumę buboniczną ludzie mający stale do czynienia z końmi. I dlatego też na wszelkich rycinach czy obrazach przedstawiających epidemię dżumy, wśród częstych przedstawień martwych psów czy kotów – konie są jak najbardziej żywe – ciągną wozy ze zmarłymi. Widać zapach końskiego potu, a może uryny – skutecznie odstrasza pchły.

Popularne było też okadzanie dymem bursztynowym – czyli kadzidło. Zaobserwowano, iż nie cierpieli w wyniku zarazy szlifierze bursztynu… Ale to już materiał na zupełnie inną opowieść.

Jednym ze sposobów pochłaniania „złych toksyn” miało być wkładanie kawałka świeżego chleba w usta zmarłych. Jednakże opinia publiczna wstrząśnięta została przypadkami sprzedaży takiego chleba biedocie, przez pachołków odpowiedzialnych za pochówki. Gdańsk nie zamknął bram podczas zarazy, nie zabrakło też dostaw żywności do miasta.

Tak więc przy całym nieszczęściu, ludzie nie zostali dodatkowo skazani na śmierć głodową. Żywność dla miasta dostarczano z okolic Zblewa w poniedziałki, środy i piątki. Rozdział chleba odbywał się pod bezpośrednim nadzorem kierownika Urzędu Dobroczynności, dla biedoty był bezpłatny. Przez cały czas trwania epidemii Gdańsk starał się utrzymywać kontakty handlowe ze światem. Wydano nawet specjalne zarządzenie aby nikt nie ważył się pisać o nieszczęściach jakie dotknęły Miasto. Kto by zaś napisał w liście o prawdziwych rozmiarach moru, miał być ukarany. Kary za opisywanie sytuacji w mieście były dotkliwe – od kary pieniężnej, poprzez areszt, aż do kary śmierci włącznie. Odbywały się targi i działała giełda w Dworze Artusa. Każdy, kto zaobserwował u siebie objawy choroby – miał zgłosić się do „rejonowego” chirurga, który zobowiązany był nieść pomoc. Chorym zabraniano opuszczać domostwa, których jednak nie znaczono już krzyżami, jak to robiono podczas poprzednich epidemii.

Ludzie panicznie bali się gorączki (strach przed gorączką pozostał do dzisiaj), bowiem tak właśnie zaczynała się choroba. Chorego ogarniały dreszcze i silne poty i skarżył się na ból głowy nie do wytrzymania. Następnie – około drugiego dnia – pojawiało się powiększenie węzłów chłonnych, z dużą bolesnością. Kiedy choremu pękały takie nabrzmiałe węzły – wierzono iż choroba z niego „uchodzi”. Stosowano nawet plastry rozgrzewające by przyspieszyć ten proces. Faktycznie – nierzadkie były przypadki wyzdrowienia po takiej drakońskiej kuracji (tu polecam książkę „Forever Amber” Kathleen Winsor, a także Dzienniki Samuela Pypes’a – szczegółowo i bardzo dramatycznie opisują dżumę, jaka nawiedziła Londyn w 1665 roku).

Chorych leczyło 15 chirurgów opłacanych przez Miasto. Ponadto w okolicy organizowano szpitale i cmentarze. Z tego czasu właśnie pochodzi nazwa "Dom Zarazy" w Oliwie, kiedy to w Domu Bramnym urządzono lazaret dla mieszkańców okolicy.

Szpitale, jakie działały w mieście, to dzisiaj jedynie miejsca na mapie. A było ich parę. Lazaret (dzisiejsza ul. Dyrekcyjna) i Sierociniec, szpital na Siedlcach (dzisiaj okolice ul. Skarpowej), Bastiony: „Ryś”, „Wół” i „Lew”, dzisiejsze Grodzisko.

Pochówki objęte zostały surowymi ordynacjami. Należało odczekać dobę przed pogrzebem. Długo bowiem opowiadano sobie, jak o cudzie, o przypadku woźnego Gimnazjum Akademickiego, który odzyskał przytomność już na wozie z trupami. Ocalał i wyzdrowiał, co uważano za oznakę przychylności niebios.

Pochówki odbywały się bez trumien, grzebano ciała w masowych grobach. Rzadko zezwalano na grzebanie w obrębie murów miejskich w obawie przed szerzeniem się „złego powietrza” ale też ze względów estetycznych – bowiem „trupi odór” faktycznie był nie do zniesienia.

Już i tak trupy rozkładały się na ulicach – trzeba pamiętać, ze główne uderzenie epidemii przypadło na lato. A grabarzy było… sześciu dla Miasta i sześciu poza nim. Zwyczajnie nie nadążali z pochówkami. Już w lipcu cmentarz dla ubogich przy Kościele Bożego Ciała nie mieścił pochówków. Decyzją rady więc powstały nowe miejsca grzebalne – na przykład na Knipawie (dzisiaj zwanej „Rudno” – przy drodze na Elbląg), w okolicy Siedlec, oraz w okolicach Bramy Oliwskiej (okolice dzisiejszego Cmentarza przy Bramie Oliwskiej).

Chowano zmarłych w grobach masowych – które zasypywano dopiero po wypełnieniu. Cmentarze te nie istnieją, pozostały najwyżej w tzw. świadomości społecznej.
Tropienie „cmentarzy zarazy” – to dzisiaj jeden z częstych elementów tzw. ciemnej turystyki – obejmującej nie tylko miejsca kaźni czy mordów, ale właśnie takie pozostałości po dawnych plagach i zarazach. Przyznać jednak trzeba, że w wielu rodzinach (nie tylko polskich) do dzisiaj istnieje tradycja (przekazywana z pokolenia na pokolenie) składania kwiatów na obcym grobie lub na miejscu dawnego cmentarza – bo w ten sposób niejako składa się ofiarę pochowanemu w zapomnianym grobie przodkowi. Jest to pozostałość właśnie po epidemiach.
Zaraza z roku 1709 zaczęła wygasać w listopadzie – i zaobserwowano wtedy, że do miasta zaczynają masowo wracać ptaki, które uciekły zaraz na początku kataklizmu.
 
Oficjalnie oznajmiono o wygaśnięciu zarazy na początku kwietnia roku następnego. Zaś na dzień 27 kwietnia wyznaczono Dzień Dziękczynienia. Oblicza się, iż w mieście zmarło w wyniku zarazy około 22 100 osób na ogólną liczbę zmarłych 24 533. To niemal połowa mieszkańców. Do tego dodaje się liczbę 8 tysięcy zmarłych na przedmieściach. Tak wiec ogólna liczba ofiar zarazy wynosi ponad 30 tysięcy.
 
Jak na owe czasy i jak na ówczesną liczebność ludności miast – to ilość zastraszająca. Gdańskowi nie dane było się podnieść z upadku spowodowanego „morowym powietrzem”. A i czasy nie były sprzyjające – czas wojen i niepokojów. Kres świetności Złotych Wrót Rzeczypospolitej."  
 
Opracowanie: Akademia Rzygaczy
 
 

 

 

Dlaczego jednak lekarze czasów pomoru nosili maski zdobione potężnym, ptasim dziobem?

Medycy wynajęci przez miasto stawali się w ten sposób nie tyle rozpoznawalni, co chronili się przed pomorem.

Wierzono, że to zgniłe powietrze wokół chorego jest przyczyną przenoszenia się zarazy. Dlatego lekarze wypełniali dziób maski leczniczymi ziołami, suszonymi kwiatami oraz korzennym i kamiennym proszkiem.W mniemaniu lekarzy dziób z medykamentami chronił przed zarażeniem.

Początkowo maski medyków zarazy były białe, potem dekorowano je coraz wykwintniej. Biały kolor zachowały jednak maski zwane volto, czy też larva. Te specyficzne nakrycia twarzy zakrywały bardzo dokładnie całą twarz, a okrągłe otwory na oczy były o wiele mniejsze, niż w klasycznych weneckich maskach.

Inną, specyficzną i na swój sposób przerażającą maską była moretta. Posiadała ona klin, który medyk trzymał w ustach. W ten sposób utrzymywał hermetyczne zamknięcie maski. Nie mógł jednak się odzywać, co dodawało jego postaci i zabiegom dodatkowej tajemniczości.

 

 

 

 

 

"Dżuma" jednak to nie tylko zaraza - to stan ducha, który nas niszczy.

Wszystko, co nas otacza, jak i z jakimi ludźmi się zadajemy.

"Dżuma" to choroba i atakuje - jak każda zaraza - nagle. Choroba ta nie zawsze jest uleczalna.

Żyjemy teraz w nowych czasach, z nowymi możliwościami,

ale mam wrażenie, że dżuma nabrała dziś innego charakteru: uodporniła się na stare metody leczenia.

Zaraza weszła na wyższy poziom destrukcji: dżumy umysłu. 

Pochodzę z Gdańska - miasta wielkiego, z tradycjami. 

Miasta, które opierało się największym wrogom, mocarstwom. Wszystko to w sumie na nic, bo można być największym wojownikiem, który "kulom się nie kłania",

można być najwspanialszym królem, który wszystko może mieć i zdobywać nawet cały świat. 

A i tak to wszystko nie ma znaczenia, bo zaraza nie widzi granic, ona jest ślepa. Zatacza coraz szersze kręgi swojej zgubnej działalności,

tak jak niegdyś pochłonęła tysiące gdańszczan.

Atakuje każdego, nawet największego i najsilniejszego. Króla i wojownika. 

Czy to prawnika, czy programistę a nawet ogrodnika, artystę-rzeźbiarza, informatyka, panią z czerwonego samochodu, małego chłopca z misiem,

studenta z podręcznikiem pod pachą, mamusię z córeczką, czy słodką blondyneczkę z recepcji lub pana, co pięknie wypala w drewnie albo i panią kamieniczniczkę. Każdego!!! Absolutnie każdego!!!

Dżuma nie przepuści nikomu.

I robi z jego mózgiem co chce, wypala go.

Taki "zadżumiony" już nie funkcjonuje jak normalny człowiek, nie widzi i nie czuje tego, jaki ma "zjedzony przez zarazę" mózg.

Taki mały "robak", zarazek, bakteria potrafi zniszczyć nawet najsilniejszy organizm, męczyć go długo, zżerać powoli, aż on opadnie z sił.

Taki "robak" zabiera wszystko:  plany, marzenia, życie.

A rozprzestrzenia się niebywale szybko. I podstępnie. Dziś jesteś zdrowy, jutro już chory. Nieuleczalnie.

Kiedyś szukałem czegoś. Czegoś co da mi siłę, wyzwanie, moc.  I tak szukając stałem się ofiarą zarazy, "robaka".

Byłem już tylko zjadany przez tę chorobę.

Prawie, że upadłem. Byłem bez sił. To było powolne umieranie. Czułem jak usychają mi po kolei części ciała, jak usycha też  - a może przede wszystkim - dusza.

Ostatkiem sił znalazłem lekarstwo, choć już ze mną marnie było i okrutny los śmierci zaglądał mi w oczy.

Ocalenie, które przyszło znienacka, było szczęśliwym trafem, wygraną o życie ze śmiercią.

Przeżyłem tą przeklętą zarazę (już wtedy z dystansu)... i wyleczyłem się. Cudem.

Do dziś nie umiem wytłumaczyć, czemu akurat mi się udało. To niepojęte, ale jestem szczęściarzem, który odzyskał zdrowie i wygrał życie.

Wyzwoliłem się z okrutnych macek zarazy, wyślizgnąłem się z kościotrupich palców śmierci.

Żyję i żyć będę. Pełnią życia. ;)

 

Dżuma pustoszy, niestety, większą część populacji, a nie każdy jest takim szczęściarzem jak ja, że może od zarazy uciec i wywinąć się tym samym od śmierci.

Niektórym się to nie udaje i giną pożarci przez tą potworną bakterię, niczym bestię. I tylko trupi odór po nich pozostaje...

 

A Ty, wędrowcze, miałeś to szczęście ?

Jesteś zdrowy, czy chory?

Jeśli chory i  bez nadziei na rychłe wyleczenie, to może już tu zostań, w tej skażonej ziemi, na zawsze...Bo dla ciebie już nie ma ratunku...

I nie roznoś tej okropnej zarazy na innych, dobrze radzę.

 

 


 

    Kesz pod współrzędnymi w tematycznym maskowaniu.

    Hasłem do logu jest jeden z charakterystycznych wyrazów z opisu kesza, więc siłą rzeczy musisz go przeczytać :P

    Życzę powodzenia w zdobywaniu!

 

P.S  W skrzynce znajdują się specjalne certyfikaty dla zdobywców podium oraz zwykłe dla pozostałych zdobywców. Istnieje też możliwość otrzymania specjalnego, pamiątkowego plakatu z Dżumą ze Szpitala św. Ducha z Fromborka ( okładka logbooka) dla zainteresowanych - w tym celu proszę o kontakt. 

 

 

       
Dodatkowe informacje
Musisz być zalogowany, aby zobaczyć dodatkowe informacje.