Miłości nasze - tam.
Są tam, gdzie nie ma nas,
u Boga pośród gwiazd.
Wracając do śmierci, to ta sprawa wygląda u mnie tak: z jednej strony, jak mówiłem, poniechałem obłędnych, obłędowskich spekulacji o tym: jak zginę? gdzie? kiedy? z czyjej ręki? z czyjej poręki? jaki połknie mnie wir? jaka planeta zmiażdży mi płowy łeb? jaka kometa? jaki i czym podkuty but? i tak dalej i tak dalej. Więc to z jednej strony. Z drugiej strony jednak dobrze wiem, doskonale wręcz się orientuję, że śmierć ani na moment mnie nie opuszcza, na głowie wiecznie mi siedzi, na czole mam ją wypisaną, przy nodze mojej zawsze wiernie jest. Wiec to z drugiej strony. A z trzeciej strony to z płynięciem czasu, z biegiem lat coraz bardziej nie wierzę we własną śmierć, zupełnie nie widzę siebie jako umarłego. Trochę inaczej mówiąc: zupełnie nie widzę tego świata beze mnie. Wiec tak się sprawy mają i pomimo że wygląda to wszystko dosyć bardzo skomplikowanie, dosyć bardzo nawet paradoksalnie, to ja tu nie widzę żadnej sprzeczności, żadnego zamętu ni przepychanki. Na mój rozum wszystko tu jest w porządku: szafa gra, komoda tańczy, a ja siedzę na parapecie okna, bujam nogami, piję piwo, czekam na helikopter i serce mi wali.
(E. Stachura, „Siekierezada albo Zima leśnych ludzi”)
Tuż za miejscowością Grochowice znajduje się stary, zapomniany cmentarz ewangelicki. Tu i ówdzie pozostałości nagrobków, zaś między dróżką a pierwszymi bluszczowymi drzewami można dostrzec krzyże. Keszyk nietrudny, na uboczu nekropolii. Można wziąć ze sobą obraną cząstkę jabłka i przy okazji zrobić dobry uczynek. Powodzenia.
A utwór - w wykonaniu samego Steda: