Historia spisana ze słuchu i z pamięci - oto co dowiedziałem się o kościelnej bombie od przemiłej mieszkanki Lipska, u której zatrzymaliśmy się na noc.
Kościół zaczęto budować w 1905 roku, kiedy to car ogłosił amnestię za przekonanie religijne. Po latach błagań wreszcie można było reaktywować parafię. Regionalna społeczność walnie zatem pomagała przy budowie, która nie była łatwa. Z racji trudnego położenia Lipska, transport materiałów przez okoliczne bagna zajmował mnóstwo czasu. W końcu budynek ukończono w 1914 roku - akurat w roku wybuchu I wojny światowej.
Zbliżał się front. Gdy Niemcy wkroczyli do miasteczka, rozkazali całej ludności zamieszkać w kościele, sami natomiast najważniejsze budynki i strategiczne lokacje. Każda rodzina miała prawo jedynie raz dziennie wypuszczać jednego jej członka z kościoła, celem nakarmienia trzody i żywego inwentarza. Ruch wokół kościoła nie uszedł uwadze Rosjan, którzy zasadzili się tymczasem po drugiej stronie rzeki. Przekonani, że w kościele znajduje się ważna strategiczna lokacja, całą siłę ognia skierowali właśnie na ten obiekt. Przerażeni ludzie dzień w dzień musieli znosić mniej lub bardziej celne bombardowanie.
Mieszkańców Lipska wyratował niejaki Żłobikowski, również jeden z tymczasowych mieszkańców ostrzeliwanego kościoła. Pod osłoną nocy wymknął się ze świątyni, przemknął pomiędzy niemieckimi patrolami, przekroczył rzekę i linię frontu i dotarł do obozu Rosjan. Tam przekonywał ich, żeby zaniechali bombardowania kościoła, gdyż jedyne, co znajduje się w środku, to ludność cywilna. Ci ponoć usłuchali. Na pamiątkę tego wydarzenia Żłobikowski ma w Lipsku swoją ulicę, znajduje się przy niej urząd miejski.
Według tabliczki na ścianie kościoła, świątynia doznała 155 uszkodzeń w murze, 16 pocisków przeszło na wylot, został zniszczony dach oraz wybite wszystkie okna. Tuż obok tabliczki znajduje się symboliczny (tak przynajmniej mi się wydaje!) pocisk wbity w ścianę. A skrzynka jest ukryta tylko kawałek dalej.