Prośba autora tej skrzynki do jej zdobywcy:
Uwaga: zabierz coś do pisania!!!
Pałac w Wierzchowiskach, świetnie odrestaurowany, zadbany i bardzo klimatyczny.
Pałacyk otoczony parkiem w którym znajdują się stawy, a wokół parku rozciągają sie pola golfowe :)
Coś dla fanów golfa, można pograć na naprawde ciekawym polu.
Skrzyneczka mała 250 ml, schowana płytko pod ziemią koło charakterystycznego drzewa. W okolicy jednego ze stawów. Następnych poszukiwaczy proszę o staranne ukrycie skrzynki dokładnie w tym samym miejscu.
A poniżej opowieść dziedzicach Werzchowisk:
WĘDRÓWKI PO REGIONIE
"Lamusy starych dworków i pałaców Lubelszczyzny pełne są amorów. Nie
wszystkie porywy serc naszych przodków kończyły się przed ołtarzem,
niektóre wieńczyła katastrofa. Prawdziwe historie oraz te przyprawione
legendą to tylko drobina wielkiej historii miłości, która zaczęła się
od Adama i Ewy i trwa do dziś. W wierzchowicką bramę z kordegardą wjeżdża się po pańsku. Lilka Tkaczyk jechała ze
strachem. Jechała u boku Jana Koźmiana (boczna linia Kajetana,
pamiętnikarza pierwszych dziesiątków XIX w.), dziedzica Wierzchowisk,
zakochanego w niej po uszy.
Z pamięci kamerdynera
Lilka była warszawską girlaską czy szansonistką, dokładnie nie wiadomo,
fakt, że nie miała odpowiedniego pochodzenia, a raczej wodewilową
skazę. Szykował się mezalians. Kto by się więc nie denerwował
przekraczając progi rezydencji, że moralny osąd tej „niewłaściwej”
miłości zapadnie za chwilę w pałacowym salonie. Więc Tkaczykówna drżała
nie bez powodu.
Wykrakały wrony w pałacowym parku. Matka narzeczonego pani Koźmianowa
słyszeć nie chciała o ożenku syna z artystką. Dostała spazmów, bo z
natury była histeryczką, ale nic to nie pomogło. Janek kochał Lilkę
bardzo i z domu już nie wypuścił. Jak wspominał kamerdyner Koźmianów
Bronisław Jastrzębski, w chorobie ukochanej Jan nawet nocniki po niej
wynosił...
Relację Jastrzębskiego, który przed epoką Wierzchowisk usługiwał
Mościckiemu, Piłsudskiemu i Kiepurze, spisał Stanisław Turski, szef
Ośrodka Informacji Turystycznej w Lublinie, miłośnik i zbieracz
ziemiańskich historii. Wciąż zakochany w Wierzchowiskach, które – dziś
w posiadaniu znanej lubelskiej rodziny Cioczków – objeżdżał rowerem już
w latach 60. Były wówczas własnością państwa, a rezydowało w niej
Miejskie Przedsiębiorstwo Zieleni. Oglądam fotografie pałacu sprzed lat
oraz córki Jana i Lilki – Elżbiety, osiadłej w Anglii. Przyjechała na
początku lat 90. z nadzieją odzyskania majątku po rodzicach.
– Mieszkańcy Wierzchowisk witali ją jak dziedziczkę, z wielkim szacunkiem i życzliwością – opowiada Stanisław Turski.
– Ale schedy nie odzyskała. Przeszkodził m.in. brak obywatelstwa polskiego. Na szczęście Wierzchowiska trafiły w dobre ręce.
Kocia łapa
Dziś w pałacyku mieści się restauracja Pałacowa, a wrony na zabytkowych
drzewach kraczą jak onegdaj. Nie ma wśród żywych Bronisława
Jastrzębskiego, została na szczęście jego opowieść.
Nie dziwi sympatia Wierzchowisk dla córki dziedziców. Jan Koźmian
cieszył się opinią ludzkiego paniska. Nie miał za złe chłopom nawet
strajków w 1905 i 1918 roku. Kiedy któremuś z włościan padał koń, szedł
ów poszkodowany do leśniczego, który sowicie płacił za stratę.
Gospodarzem był Jan światłym i pracowitym. Z pszenno-buraczanych mórg
potrafił wydrzeć samo złoto. Majątek nazywał złotym jabłkiem, jego
samego z życzliwością przezywali Biały Jasio. A to dlatego, że był
mlecznym potentatem. W oborach stała setka i więcej dziarskich i
rasowych krów. W stajniach setka i więcej koni. Zbudował młyn, szkołę.
Podziwiali go sąsiedzi, szanowali chłopi. On sam spełniał po prostu
swój obywatelski obowiązek. We wstępie do zachowanych wspomnień z
czasów ziemiańskości Koźmian pisze: „Spełniłem swoje zadanie jako
rolnik, kierownik dużego warsztatu rolnego, w którego rozwój wkładałem
dużo pracy i serca.”
Przystojny był, że aż lśnił – tak zapamiętali go ludzie. Często wraz z
żoną objeżdżał majątek. Bo w końcu narzeczona przetrzymała matkę
ukochanego, a gdy starsza pani umarła, kocia łapa mogła zostać wreszcie
zalegalizowana.
Ludzkie panisko potrafiło dzielić się z innymi. Chorzy lubelskiego
szpitala codziennie pili mleko od wierzchowickich krów. Nie skąpił też
Jan innej pomocy ludziom.
Dar Elżbiety
Wojnę przeżył w Wierzchowiskach. Kiedy wtargnęli do pałacu Niemcy,
obroniły gospodarza przed szykanami obrazy wiszące na ścianach
saloniku. Przedstawiały dygnitarzy niemieckich, których dziedzic
przyjmował w Wierzchowiskach, na polowaniu. Leciwy kamerdyner miał
zapamiętać na nich postaci Hessa i Goeringa, ale to informacje
niesprawdzone. Fakt, że reputacja Koźmiana pozostała nieposzlakowana.
Po wojnie majątek skonfiskowało państwo, gospodarz zamieszkał w
Warszawie. Pracował w jednej z firm samochodowych. Zmarł nagle, w 1975
roku. Pochowano go w rodzinnym grobowcu Koźmianów na cmentarzu
parafialnym w Mełgwi.
– Mieszkańcy Wierzchowisk dostali od Elżbiety prezent. Spadkobierczyni
rodzinnego majątku, który rozparcelowała reforma, wykupiła kawałek
ziemi, aby mieszkańcy mogli tam mieć własny cmentarz – mówi Stanisław
Turski.
Po wizycie Elżbiety została fotografia. Jak wyglądała jej matka,
niegdyś warszawska girlaska? Jak wielką urodą lśnił jej ojciec, zwany
Białym Jasiem? Nie wiadomo. Nie zachowały się rodzinne albumy. Może
jakieś resztki domowego archiwum przechowuje w dalekiej Anglii Elżbieta
(czy jeszcze żyje?) i jej dzieci: Ralph i Lili? Mieszkańcy Wierzchowisk
widzieli wnuki Jana, jak wraz z rodzicami porządkowali grobowiec na
cmentarzu w Mełgwi.
Smaki z czasów Samowara
Znów powracam do użyczonego mi przez Stanisława Turskiego fragmentu wspomnień Jana.
„Zbliża się niebawem kres mojego długiego życia, pragnę więc, póki
umysł mój jest jeszcze dość sprawny, a pamięć nie całkiem zawodzi,
opisać fragmenty mojego dość ciekawego i barwnego życia” – tak
elegancko rozpoczyna wspomnienia starszy pan.
A potem ładną polszczyzną doprawioną niegdysiejszym smakiem anegdoty
toczymy się bryczką po wiejskich gościńcach z Zaraszowa do Gałęzowa pod
Bychawą, wśród pisków dzieci, poszczekiwania psa Nerona i rżenia siwych
kuców – do babki Koźmianowej, nestorki rodu, kurierki z powstania
styczniowego, co przypłaciła Sybirem. W Gałęzowie, rodowym gnieździe
Koźmianów, gospodarzył wzorowo Jan, stryjeczny ojca Białego Jasia
(wówczas kilkulatka), zwany – ze względu na tuszę, jowialny sposób
bycia oraz poczucie humoru – Samowarem. On dowcipkował, a babka
Koźmianowa, sybiraczka, snuła powstańcze wspomnienia.
Do Zaraszowa przyjeżdżał także inny Jan, chrzestny Jasia. Przystojniak
z Wierzchowisk był wytworny i bogaty, a także wykształcony (po wydziale
rolniczym w Halle). Przywoził ze sobą aromatyczną dziczyznę, która
wygrywała z ciasteczkami gałęzowskiej klucznicy, zwanej Panieneczko,
zapijanymi kawą z glinianych farfurek. W odstawkę szły na ten czas
nawet proce, którymi Jasio wraz z rodzeństwem przeganiał podwórkowy
drób. Pan na Wierzchowiskach zmarł młodo. Majątek zapisał wcześniej
chrześniakowi. Dlatego tu właśnie Jan mógł przywieźć ukochaną, która na
swój ślub musiała poczekać aż do śmierci. Teściowej, oczywiście."
Cytowane za:
Ewa Czerwińska
fot. EC oraz archiwum Stanisława Turskiego